Meczet Alego

Fragment książki „Słodki owoc gorzkiego drzewa” red. Mark Andreas, Metamorfoza 2019.

„Osiągnąć sto zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem umiejętności. Szczytem umiejętności jest pokonanie przeciwnika bez walki”.
Sun Tzu

Nie wiedziałem wtedy jeszcze o tym, ale mój batalion, zwany No Slack[1], był trzydziestą pierwszą obcą armią w ciągu ostatnich 4000 lat, która przybyła na placyk przy tym skrzyżowaniu, by przejąć kontrolę nad starożytnym miastem Nadżaf.

Aby to zrobić podręcznikowo, musielibyśmy wtargnąć do każdego domu, zatrzymać wszystkich, przeszukać dom i zabrać się za następny i kolejny. Ale ja nie miałem takiego zamiaru. Chciałem poruszać się wyłącznie po ulicach, jawnie pokazując obywatelom, że jesteśmy tu, by zabijać lub chwytać jedynie Feadinów – bojowników Saddama Husajna, a nie by krzywdzić czy obrażać obywateli, wkraczając do ich domów i naruszając normy kulturowe i religijne. Miałem unikać kontaktu z miejscowymi kobietami, tak fizycznego, jak wzrokowego. Ci ludzie nie byli wrogami, a użycie typowych dla armii USA technik walk miejskich tylko by ich zraziło, sprowadzając nas w ich oczach do poziomu Fedainów Husajna.

W przejmowaniu kontroli nad Nadżafem najważniejsze były szacunek i zrozumienie norm kulturowych Arabów. Naruszenie tych ściśle przestrzeganych reguł byłoby jedynie paliwem podsycającym opór, a ja czułem, że muszę powstrzymać przemoc tak szybko, jak to możliwe, by zacząć kontrolować to miasto i tym samym wesprzeć marsz na Bagdad. Od naszej walki poprzedniego dnia nie zaatakowano nas, więc wyglądało, że sytuacja dojrzała do tego, byśmy byli spokojnie powściągliwi – takie ryzyko byłem gotów zaakceptować.

Uderzyło mnie, jak mieszkańcy Nadżafu reagowali, kiedy uśmiechałem się do nich – wyglądało, że mój uśmiech łagodzi ich lęk. Gdy kompanii piechoty pchniętej w miasto udawało się operować bez otwierania ognia, ulice zaczęły wypełniać się dziesiątkami ciekawych i przyjaznych Irakijczyków. Idąc w kierunku tyłów kompanii Charlie, czułem, jak zaczyna się zmniejszać bańka niepokoju w moim brzuchu.

Ale nadal zastanawiałem się, gdzie są żołnierze irackiej regularnej armii, z którymi walczyliśmy dzień wcześniej? Oprócz Fedainów w Nadżafie przebywały dziesiątki irackich żołnierzy regularnej armii, o czym świadczyła duża liczba ciał poległych na ich uprzednich pozycjach oraz opuszczone stanowiska dowodzenia przy drodze do miasta. Widziałem również sporo irackich mundurów porzuconych pomiędzy zmarłymi. Okazało się, że wielu żołnierzy zrzuciło mundury i wtopiło się w miejscową ludność. Czułem ich wszędzie wokół, jak obserwują nas i próbują określić nasz następny ruch, zaraz po urządzeniu przez nas stanowiska dowodzenia w mieście.

Tego wieczoru spotkałem się z dwiema naszymi grupami, które przez ponad dwa miesiące przed naszym przyjazdem prowadziły tajne operacje w Nadżafie i okolicy. Jedna to był oddział sił specjalnych USA, druga to interesujący zespół ludzi zwany OGA. Dowiedziałem się później, że jest to skrót od Other Governmental Agencies (Inne Agencje Rządowe). CIA… Tak mi się zdaje. Obie grupy były przekonane, że powinniśmy się starać o audiencję u wyższego duchownego szyickiego w Nadżafie, wielkiego ajatollaha Sistaniego. Byli przekonani, że nawiązanie współpracy Sistaniego z koalicją byłoby przełomowe nie tylko dla sytuacji w Nadżafie, ale dla opinii publicznej w całej wspólnocie szyickiej, która zaprzestałaby wtedy walk w południowym Iraku.

Sistani był wielkim ajatollahem, miał zdolność prawną do formalnego ogłoszenia fatwy, we wspólnocie islamskiej formy religijnej opinii podobnej do bulli papieskiej lub encykliki. Dla szyitów miałaby ona moc zarówno aktu prawnego, jak nakazu religijnego. Spodziewano się, że taka proklamacja może przekonać szyitów, by wsparli koalicję i pomogli w obaleniu Saddama Husajna. Wstępne raporty informatorów i emisariuszy OGA dawały pewną nadzieję na takie wsparcie, ale lojaliści z partii Baas Saddama nadal przetrzymywali Sistaniego w areszcie domowym w miejscu zamieszkania w pobliżu Meczetu Alego, co czyniło nasze plany starania się o jego wsparcie jeszcze trudniejszymi i bardziej niebezpiecznymi. Postanowiliśmy wysłać do serca Nadżafu patrol w celu zorganizowania spotkania między naszymi wysłannikami a ajatollahem.

Zdecydowałem, że ta misja wymaga wyraźnej manifestacji zdolności bojowej – czołgi, piechota, broń ciężka i kluczowe śmigłowce rozpoznawcze OH–58D oraz lekkie śmigłowce szturmowe, które tak skutecznie pomogły nam w walkach o drogę do Nadżafu. Naszą tajną bronią był jednak niejaki Abdul Majorid al-Khoei. Khoei był synem poprzednika Sistaniego, a jako iracki dysydent opuścił kraj i od 1991 roku mieszkał w Wielkiej Brytanii. Nie wiedziałem zbyt wiele o Khoeim, ale zespół OGA zaoferował przywiezienie go samolotem do Nadżafu, by zadziałał jako nasz pośrednik w rozmowach z Sistanim.

Bite trzy dni zabiegaliśmy o audiencję u wielkiego ajatollaha Sistaniego. Możliwości przemieszczania się w granicach miasta Nadżaf były bardzo ograniczone i utrudnione, więc opracowaliśmy własny sposób docierania w pobliże słynnego Meczetu Imama Alego, nazwanego tak na cześć założyciela Islamu szyickiego. Gdy szedłem między piechotą i opancerzonymi hummerami, trzymałem prawą rękę na sercu, skłaniając głowę w stronę starszych mężczyzn i pozdrawiając ich słowem marhabba[2]. Robiłem jednocześnie wszystko, co mogłem, by odczytać ich reakcje na naszą obecność.

Trzeciego dnia, gdy udaliśmy się do centrum miasta, tłum był gęstszy, więcej osób machało rękami, a zakłopotane uśmiechy starszych przestały być tak nieobecne. Gdy zbliżaliśmy się do meczetu, oddział No Slack był bardzo skupiony na skanowaniu każdego okna, bramy, alei i dachu. Takie ciągłe skanowanie w mieście szybko przeciąża zmysły żołnierzy, dokładając się do ich stresu i ogólnego zmęczenia. Tym samym stres i skoki adrenaliny powodują podniesienie temperatury ciała, radykalnie zwiększając zapotrzebowanie żołnierzy na wodę i żywność. Im głębiej zapuszczaliśmy się w miasto, tym bardziej – zauważyłem – sierżanci oddziału No Slack napominali swoich ludzi, by pili wodę i jedli małe przekąski, jak krakersy, cukierki i masło orzechowe ze swoich racji żywnościowych. Gdy działałem na swój sposób na czele kolumny, minąłem młodego zawadiakę, który spojrzał na mnie i zapytał: „Hej, pułkowniku, kiedy dacie nam kogoś zabić?”.

Odparowałem: – Jeśli strzelisz z karabinu, zawiodłem. Dajmy wszystkim innym szansę wystrzelania drani, zanim my będziemy musieli.

Wyglądał na zmieszanego. Ja czułem się z tym dobrze. Chłopak szybko dowie się, że wojna to nie zabawa. Zabijanie ludzi, nawet wroga, to nie jest to, czego z czystym sumieniem mógłbym komukolwiek życzyć. Wolałbym wystrzelać wszystkie pociski artyleryjskie, zrzucić wszystkie bomby sił powietrznych i ostrzelać wroga ze śmigłowców szturmowych, zanim zobaczę choćby jednego z moich młodych żołnierzy w ulicznym zwarciu. Musiałem pomyśleć, zrobić coś nietypowego – czy mogę wygrać bez walki? Czy w ogóle powinienem próbować? Tak, moją świętą odpowiedzialnością, jako ich dowódcy, było spróbować.

Dotarliśmy na główne skrzyżowanie na południe od Meczetu Alego. Złota kopuła była widoczna w perspektywie brukowanej ulicy, wzdłuż której stały kamieniczki i domy z pustaków. To była galeria strzelnicza tylko czekająca, aż się pojawię przeglądając szeregi oddziału i oceniając ich stan fizyczny, starając się jednocześnie wyczuć drogę do meczetu. Nadal działałem w tłumie mieszkańców najlepiej, jak potrafię. Wróciłem do mojego małego pojazdu John Deere zwanego Gator – usiadłem na przednim siedzeniu, czekając na pluton kompanii Bravo, który przeszukiwał pustą szkołę na naszej flance. Szkoła zapewni mi doskonałą lokalizację dla snajperów osłaniających nasze przemieszczanie się w stronę rezydencji ajatollaha. Gdy pluton Bravo był już w szkole, udałem się tam, by spojrzeć na miasto z dachu i prześledzić trasę, którą mamy dotrzeć na negocjacje, jeśli Sistani postanowi spotkać się z Khoeim. Kiedy wróciłem do mojego Gatora, postanowiłem zastosować się do własnych porad i coś zjeść.

Gdy sięgnąłem po rację żywnościową, starszy sierżant Ron Gregg z oddziału Bravo powiedział mi, że zespół sił specjalnych chce, abym się przeniósł na czoło kolumny. Gdy już tam dotarłem, zostałem wezwany pod składany dach jednego z pojazdów, by wspólnie omówić strategię. Zespół OGA czekał na jednego z wysłanników, który spotkał się z Sistanim. Optymistycznie oceniali omawiany pomysł, w jaki sposób przeprowadzić Khoeiego przez tłum do rezydencji ajatollaha. Dom Sistaniego był położony 150 metrów od drogi i musieliśmy podejmować bardzo dyskretne ruchy przy jednoczesnym zapewnieniu Khoei’emu odpowiedniego zabezpieczenia. Zaplanowano, że zespół SF[3] zabierze go ze sobą, a oddział No Slack zabezpieczy trasę i zapewni szybkie wsparcie na wypadku, gdyby zespoły SF i OGA popadły w tarapaty.

Wysłannik powrócił i przekazał nam żądania Sistaniego. Po pierwsze ajatollah chciał ochrony ze strony USA, ponieważ niepokoił się o swoje bezpieczeństwo po tym, jak jego iraccy strażnicy zbiegli w środku nocy, zostawiając jego i jego uczniów bez ochrony. Po drugie chciał spotkać się z Khoeim oraz z amerykańskim dowódcą, który umożliwił jego ludowi udanie się na modły, gdy trwała walka.

– Chce się spotkać ze mną? – zapytałem zaskoczony.

– Tak. Był pod wrażeniem twoich działań w tym tygodniu oraz twoich słów. Chce cię poznać – odparł wysłannik.

W tym momencie stało się dla mnie jasne, że pan Kadhim al-Waeli okazał się najskuteczniejszym systemem walki, jakie mam do dyspozycji.

Zmobilizowany jako mój doradca do spraw języka i kultury, Kadhim pochodził z St. Louis w Missouri, ale urodził się jako obywatel iracki, który uciekł z kraju po nieudanym powstaniu szyickim przeciwko Saddamowi Husajnowi w 1991 roku. Po tym, jak pracował po kolei w licznych obozach dla uchodźców, Kadhim w końcu znalazł się w Stanach Zjednoczonych i został obywatelem amerykańskim. Przez prawie dziesięć lat pracował wspólnie przeskakując z jednej pracy do następnej w poszukiwaniu spełnienia swego amerykańskiego snu. Przeszedł drogę od zmywania przez kelnerowanie, potem studiował w koledżu, wreszcie został konsultantem politycznym; to ostatnie stanowisko stracił, gdy zdecydował się przyłączyć do „wojny Busha” w Iraku.

Tydzień wcześniej Kadhim jechał ze mną hummerem przez pustynię, by pierwszy raz rzucić okiem na miasto Nadżaf. Był bardzo ożywiony i podekscytowany. Po godzinach plątania się w poszukiwaniu możliwości zobaczenia Meczetu Alego Kadhim był wreszcie u progu realizacji swojego marzenia. Muszę przyznać, że do tej pory jego obietnica, że pobłogosławi dzieci moich dzieci na setki lat, jeśli umożliwię mu zobaczenie tego Meczetu, wydawała się nieco pretensjonalna i zbyt entuzjastyczna. Nie byłem jednak przygotowany na to, co się wydarzy.

Gdy wyjrzeliśmy zza kolejnego zafalowania terenu, na skraju pustyni pojawił się zupełnie znikąd Meczet Alego, lśnił złotą kopułą ponad białą fasadą miasta Nadżaf. Nagła mozaika kolorów – złoty meczet, wielkie zielone palmy, głębokie baseny pełne błękitnej wody wzdłuż drogi i pola jasnożółtych kwiatów – była niesamowitym zjawiskiem na monotonnym tle otwartej pustyni.

Jeszcze bardziej niesamowita była reakcja Kadhima siedzącego na miejscu pasażera w moim hummerze. Najpierw odmówił krótką modlitwę, a następnie wiercił się jak dziecko oczekujące niespodzianki, wspinał się wyżej wewnątrz naszego pojazdu, by mieć lepszy widok na Meczet. Po zatrzymaniu hummera wypadł przez drzwi i rzucił się do modlitwy. Cieszyłem się razem z nim i byłem szczęśliwy, że pomogłem mu spełnić jego marzenie.

Kilka dni później, w bitwie o dostęp do miasta Nadżaf, oddział No Slack brał udział w najintensywniejszych walkach sił połączonych, jakich 101 Dywizja Powietrzno-Desantowa nie widziała od czasów Wietnamu. W wirze naszego walki miałem właśnie zdecydować czy wysłać piechotę naprzód, gdy Kadhim podszedł do mnie i delikatnie pociągnął mnie za rękaw. Na początku nie zauważyłem go, więc krzyknął: – Pułkowniku, to prawie czas modlitwy! Nie znałem go jeszcze na tyle dobrze, by poświęcić mu wtedy należną uwagę, zlekceważyłem go. Pociągnął więc znowu za mój rękaw, nawiązał kontakt wzrokowy: – Pułkowniku, to prawie czas modlitwy. Ludzie chcą iść do Meczetu.

Pierwszym moim odruchem było wyszarpnąć mu moją rękę i kazać się cofnąć. Potem zauważyłem ból w jego oczach. To był meczet, dla którego ten Amerykanin z St. Louis w Missouri rzucił się w całe to błoto oraz błogosławił moją rodzinę do dziesiątego pokolenia. Miał rację: Meczet był kluczem do zdobycia Nadżafu. Spostrzeżenia Kadhima to następna broń, jakiej miałem użyć wobec nieprzyjaciela za skarpą.

Szybko rozkazałem czołgom wycofać się. Oddział Delta osłoni ich odwrót, a artyleria zmieni ogień z pocisków odłamkowo-burzących na pociski dymne, by zamaskować cały manewr. Wycofałem śmigłowce szturmowe i ustawiłem je na naszych tyłach. Chciałem mieć je w odwodzie, w razie gdyby plan się nie udał.

Poprosiłem Kadhima, by wsiadł do samochodu wyposażonego w głośniki i zajął pozycję na czele oddziału Delta, by ogłosić ludności Nadżafu, że z szacunku dla Alego i islamu nie będziemy walczyć w porze modlitwy. Dałem mu do odczytania następujący komunikat:

„Jesteśmy 101 Dywizją Powietrzno-Desantową i naszą misją jest zniszczenie Saddama Husajna i jego brutalnego reżimu. Szanujemy waszą religię oraz Meczet Alego i nie chcemy skrzywdzić ludu Nadżafu. Możecie spokojnie udać się na modlitwę. Niech Allach będzie pochwalony”.

Kadhim kontynuował odczytywanie, a nasze czołgi się wycofywały. Broń wroga także zamilkła. Chwilę później, bez uprzedzenia, skarpa na obrzeżach miasta pokryła się prowizorycznymi białymi flagami. Rodziny i dzieci z Nadżafu niosły je, idąc po skarpie do Meczetu Alego na modlitwę.

Teraz słysząc jak wysłannik przekazuje, że wielki ajatollah chce się spotkać ze mną – byłem zszokowany. Nigdy ani przez minutę nie myślałem, że Sistani pozwoli przyjść na audiencję „niewiernemu”. To była okazja do zaprzestania walk na południu i ewentualnego uzyskania poparcia szyitów w Iraku i na Bliskim Wschodzie.

Gdy przyglądałem się ludziom z oddziału Bravo, tłumowi i wszechobecnym reporterom, w tym z Al Jazeery, wiedziałem, że to, w czym biorę udział, szybko stanie się strategicznym wydarzeniem międzynarodowym. Miałem okazję uczynić ogromną różnicę i nie było czasu na wahania. Zaakceptowałem warunki Sistaniego, ale wysunąłem od siebie jedno żądanie. Chciałem wysłać przodem moją ciężarówkę z nagłośnieniem, aby Sistani mógł wyjść przed swoją rezydencję i ogłosić światu, że zaprasza mój batalion, by go chronił, oraz mnie do swojej rezydencji na rozmowy. Ten człowiek był w areszcie domowym przez ponad piętnaście lat i ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było wrażenie, że go aresztuję – z relacją na żywo w Al Jazeera i CNN.

Dowiedziałem się później, że Sistani miał wiele tajemnic, które uniemożliwiały mu wygłoszenie tego dnia w Nadżafie wystąpienia, w tym fakt, że większość wykształcenia religijnego zdobył w Iranie i mówił z silnym irańskim akcentem. Jest to mało znany fakt, który do dnia dzisiejszego powoduje jego pewne izolowanie się oraz niepewność przy wystąpieniach publicznych, w przeciwieństwie do radykalnych wrzasków Muqtady al Sadra, zwykłego laika bez uprawnień i kwalifikacji w dziedzinie islamu.

Wysłannik rozumiał moje intencje  i po zasięgnięciu opinii Khoei’ego powrócił do rezydencji Sistaniego przekazać moją prośbę. Gdy wrócił z kwatery ajatollaha, przekazał mi, że Sistani zgadza się, że tłum powinien wiedzieć, że to on zaprosił nas na swój teren, ale jednak za bardzo boi się wyjść na zewnątrz oraz używać głośników ciężarówki. Zaproponował kompromis. Jego uczniowie znajdują się wśród ludzi na ulicach i powiadomią tłum, że to on chciał, abyśmy przyszli spotkać się na jego terenie. Zaniepokojony, że cierpliwość Sistaniego może wisieć już na włosku, zgodziłem się z liderem OGA, że jest to sprawiedliwy kompromis. Wysłannik wyruszył ponownie i chwilę później powrócił z szerokim uśmiechem na twarzy: „Jego eminencja potwierdził i jego uczniowie wyruszyli w tłum ogłosić, że zostałeś zaproszony”.

Czekałem wystarczająco długo, aby zobaczyć tych „uczniów” Sistaniego; kogo innego się spodziewałem. Byli to starsi mężczyźni w biało-czarnych turbanach, długich szatach i ze starannie przystrzyżonymi brodami. Szybko przeniknęli w tłum wiernych udających się do meczetu, poza teren Sistaniego i okolice mojego batalionu. Nagłe i euforyczne zachowania tłumu przypomniały mi pierwsze wystąpienie Jana Pawła II w Watykanie w roku 1978. Mieszkańcy Nadżafu nie widzieli publicznie swego ajatollaha od lat, a wiadomość o tym, że może im się ukaże, rozprzestrzeniła się błyskawicznie na ulicach miasta. Okiennice otwierały się z hukiem, a ludzie biegli ku nam z każdego zaułka, ulicy i dachu. Intensywność i gorączkowość sytuacji sięgała zenitu i musieliśmy podjąć odpowiednie działania, aby nie stracić kontroli. Przytłaczająca przewaga oddziału No Slack malała z sekundy na sekundę .

Starszy duchowny z biura Sistaniego podszedł do naszego wysłannika i przekazał mu, że już możemy przemieścić się na jego terytorium. Życzenie Ajatollaha jest dla tłumu jasne, a uczniowie będą was eskortować.

– Dobrze, potrzebujemy ruszać. Kapitanie New – powiedziałem – Podnieście ludzi. Ruszamy!

Cały patrol podniósł się i zaczął powoli przemieszczać się wzdłuż Złotej Ulicy w stronę meczetu Alego. Ruszyłem w stronę mojego gatora, gdy nagle coś głośno przewróciło się na mną, po lewej. Gdy obróciłem się, by zobaczyć, skąd dochodzi dźwięk, coś kolejnego uderzyło w lewy róg moich okularów przeciwsłonecznych. Zachwiałem się do tyłu i w tym momencie coś uderzyło też w tylną część mojego hełmu.

Co to do cholery było?

Ktoś za mną krzyknął: – Rzucają kamieniami!

Kamienie? No nie… Sistani nas zaprosił. Gdzie do cholery są ci pieprzeni uczniowie?

Obejrzałem się w tył, w stronę czoła kolumny, i zobaczyłem duży wóz z warzywami wtaczany na ulicę i przewracany na bok przez rozzłoszczony tłum.

Wkurzyłem się. Zacząłem energicznie przemieszczać się ku czołu kolumny. To błąd, myślałem. Ci ludzie nie rozumieją, że zostaliśmy zaproszeni! Zbliżając się do rozpętujących się zamieszek, odbezpieczyłem mój karabin M-4 i przygotowałem się do wystrzelenia w powietrze kilku serii, aby przyciągnąć ich uwagę. OK, a gdy uzyskasz ich uwagę, to co powiesz? Jak długo potrwa pauza – będzie to pauza czy będzie to pretekst dla kogoś w tłumie, by odpowiedzieć strzałem? Zabezpieczyłem z powrotem mój M-4, gdy byłem już blisko czoła kolumny. Oddział SF i mój pluton prowadzący już były przemieszane z tłumem, który zaczął napierać i przepychać się. Sytuacja była bliska wybuchu, całkowitego wymknięcia się spod kontroli. Któryś mógł albo przypadkowo nacisnąć spust, albo w poczuciu zagrożenia strzelić do tego tłumu. Wiedziałem, że ktoś celowo wywołuje to zamieszanie, i musiałem to powstrzymać – TERAZ.

Koniecznie chciałem zrobić jakiś widoczny gest, którego nikt nie mógłby pomylić z wrogim aktem, ani ten tłum, żadni źli faceci, ani media, ani moi ludzie. Argumentowanie czegoś tłumowi było daremne – ledwo słyszałem własne myśli przebijające się przez narastający dźwięk zamieszek. Próbując mówić, pogrążyłbym się tylko w chaosie. Obróciłem więc mój karabin M-4 lufą w dół i krzyknąłem: – Przyklęknąć! Każdy przyklęka! – To było wszystko, co mogłem wymyślić. Potrzebowałem, by ci mężczyźni przestali powiększać całe zamieszanie, a „przyklęknij” jest dla piechura czymś, co robi, gdy się zatrzymuje. Ten rozkaz sprawia, że żołnierze zniżają sylwetkę, powstrzymują się od robienia hałasu i pozwala im on odpocząć. W chwili, gdy kolumna żołnierzy No Slack zatrzymała się i przyklękła, nastrój tłumu zmiękł, tak jakby wszyscy byli zmieszani i zaciekawieni. Na Haiti nauczyłem się, że tłumy mają osobowości. Ten tłum zatrzymał się, była to pauza bezpieczniejsza i pewniejsza, niż gdybym zdecydował się na strzały ostrzegawcze.

No Slack, skierujcie broń ku ziemi, pokażcie, że nie mamy wrogich zamiarów! – krzyczałem. Tłum zatrzymał się ponownie i ludzie na przedzie zaczęli się uśmiechać i przysiadać się do moich żołnierzy. OK – pomyślałem – większość tych ludzi w istocie nie wie, co się do cholery dzieje. Ktoś musi naciskać na nich i agitować na tyłach.

Wykorzystując wyciszenie nastrojów tłumu, szybko podszedłem do samochodu ciężarowego z głośnikami, wetknąłem głowę w okienko kierowcy i powiedziałem siedzącemu wewnątrz sierżantowi, by polecił tłumaczowi poinformować zgromadzonych, że zostaliśmy zaproszeni. Sierżant skinął na stojącego obok hummera irackiego pułkownika, którego zabrał ze sobą oddział SF. Był to uciekinier. Zanim udało mi się zwrócić na siebie jego uwagę, zaczął przemawiać do tłumu z użyciem nagłośnienia. W chwili, gdy zaczął mówić, w tłumie z powrotem wybuchła fala wściekłości. Nie wiem, co powiedział, ale tłum na znak protestu szybko przyparł go do pancerza hummera. Kazałem sierżantowi odłączyć nagłośnienie i zablokować drzwi. Pieprzyć go!

Zdając sobie sprawę, że sytuacja rozwija się w złym kierunku, poszedłem na czoło kolumny i przyjmując pozycję taką jak żołnierze No Slack, wydałem rozkaz, który Jim Lacey z magazynu Time określił później: – To chyba najbardziej niezwykły rozkaz z II wojny w Zatoce Perskiej[4].

– Uśmiechnąć się, chłopaki! – zawołałem – oni muszą wiedzieć, że zostaliśmy zaproszeni. UŚMIECH!

Powoli, jeden po drugim zaczęli się uśmiechać. To były krótkie, pełne zakłopotania i wymuszone uśmiechy, jakich można było oczekiwać od młodych mężczyzn z twarzami skierowanymi w dół w wymykającym się spod kontroli tłumie. Nie miałem już więcej opcji, też skierowałem mój karabin lufą w dół i próbowałem wpłynąć na tłum, podając rękę i uśmiechając się. Ludzie w pobliżu mnie zaczęli znowu się uśmiechać, ale podżegacze wciąż krzyczeli. Udało nam się wstępnie poradzić sobie w tej sytuacji, a teraz trzeba ją zakończyć. Iracki pułkownik był już dla nas spalony i było oczywiste, że są w tłumie agitatorzy, którzy chcą, byśmy zaczęli strzelać do tego zgromadzenia. Przeciskanie się siłą przez tłum na spotkanie z ajatollahem Sistanim nie miało żadnego sensu. Gdybyśmy to zrobili, wpadlibyśmy w ręce bojowników Saddama i członków partii Baas, którzy byli na pewno w tłumie. Chcieli, żebym to schrzanił, nie dla ludzi z Nadżafu, ale dla świata. Dzięki prasie świat to obserwował. Morale oddziału No Slack utrzymywało się dziś na poziomie gruntu; podszedłem do samochodu ciężarowego z głośnikami.

No Slack – krzyczałem do mikrofonu – robimy odwrót, a oni niech sobie to poukładają. Wszyscy się wycofujemy. Będziecie trzymać broń lufą ku ziemi i będziecie się uśmiechać do wszystkich.

Gdy żołnierze wstali i zaczęli się wycofywać, uśmiechając się, Irakijczycy zaczęli znowu się uśmiechać, poklepywać moich ludzi po plecach i pokazywać im kciuki uniesione w górę. Ale widok ludzi idących tyłem martwił mnie… wyglądało to, jak byliśmy wycofywali się pokonani. Nie mogliśmy dać światu ani bojownikom widoku oddziału No Slack w takim odwrocie.

– Po prostu odwróćcie się i idźcie, wystarczy się odwrócić i odejść! – krzyknąłem na całą kolumnę i ulicę. T.E. Lawrence nauczył się 85 lat wcześniej, że Arabowie szanują człowieka, który bez strachu odwraca się plecami do agresora. Było to ryzyko, ale towarzyszyło ono każdemu nieoczekiwanemu działaniu, jakie podejmowaliśmy do tej pory. To była kolejna podkręcona piłka rzucona w sprawców tego – co teraz oczywiste – wyreżyserowanego zamieszania; jeszcze coś, by sprawić, żeby zastanowili się dwa razy. Chciałem, aby wiedzieli, że oddział No Slack nie boi się ani trochę. Tak więc nasi ludzie odwrócili się i odeszli, tak że mógł zobaczyć to cały świat. Ten ruch pozwolił mi przemówić do arabskiego świata językiem działań, które nie mogą być opacznie zrozumiane ani zmanipulowane. Odchodziliśmy jak mężczyźni i nie baliśmy się ani trochę. Gdybyśmy nadal wycofywali się z tłumu tak, jak nas uczono, arabska prasa i ci, którzy życzyli nam porażki, mogliby użyć tego obrazu przeciwko nam w gazetowych nagłówkach, takich jak: „Amerykanie wycofali się z nieuzbrojonego tłumu, boją się walczyć” (a szliśmy przecież na Bagdad). To było ryzyko, którego nie mogłem podjąć.

Gdy oddzieliliśmy się od tłumu i stworzyliśmy między nimi a nami pewien odstęp, przypomniałem sobie, czego nauczył mnie Kadhim. Pokazał mi pewien gest: położyć prawą dłoń na sercu i lekko skłonić się, okazując szacunek. Gest ten oznacza: „Niech Allah będzie pochwalony” lub „Niech Bóg błogosławi twoje serce” i jak dotąd używałem go z powodzeniem tu w mieście. Tak więc, gdy oddział No Slack skręcił w stronę naszego terytorium, obróciłem się w stronę zszokowanego tłumu, zatrzymawszy się, położyłem prawą rękę na sercu i powoli się ukłoniłem.

Tego samego wieczoru, nieco później, kiedy w kwaterze głównej czekaliśmy na powrót wysłannika, dostaliśmy wiadomość od naszych informatorów, że ajatollah Sistani wydał formalną fatwę do ludu Nadżafu: „Nie przeszkadzać amerykańskim siłom we wchodzeniu do Iraku. Chwała Allahowi, wielki ajatollah Sistani z Meczetu Alego”.

Pułkownik Christopher P. Hughes

Adaptacja na podstawie rozdziału 3 książki: Col. Christopher P. Hughes, War on Two Fronts, An Infantry Commander’s War in Iraq and the Pentagon, Copyright © Christopher P. Hughes 2007. Wykorzystano za zgodą.


[1] No slack – ang.  dosłownie: bez ulgi (przyp. tłum.).

[2] Marhabba – arab. cześć, szacunek; zwrot grzecznościowy oznaczający powitanie (przyp. tłum.).

[3] SF – Special Forces czyli Siły Specjalne (przyp. red.)

[4] Jim Lacey, Simon Robinson, Alex Perry, Terry McCarthy, With The Troops: Armed with Their Teeth, [w:]Time Magazine, Monday, 14 April 2003, http://www.time.com/time/magazine/article/0,9171,1004634,00.html#ixzzIOoD9Ztfk).

This entry was posted in Artykuły and tagged , , . Bookmark the permalink.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *